Archiwum 10 czerwca 2019


Najlepsze miejsca trafiają się przypadkiem...
10 czerwca 2019, 13:32

W tym roku nie planowałam wycieczki do Korei, szczerze mówiąc nawet nie myślałam o Azji, bo w pierwszej połowie roku udało mi się już odwiedzić cztery azjatyckie kraje i skłaniałam się ku innej części świata. Zastanawiałam się nad Brazylią, potencjalnie nad Meksykiem, ale los chciał inaczej - w te wakacje najpierw trafił do mnie Koreańczyk podróżujący po Europie, potem obejrzałam "Pociąg do Busan" (zwany chyba także "Zombie ekspresem"), a na koniec natrafiłam na dość tanie bilety i sprawy potoczyły się błyskawicznie. Upewniłam się tylko, że nie potrzebuję wizy, sprawdziłam jak daleko jest z Daejeon do Busan i to by właściwie było na tyle.


Chyba nie muszę mówić, że wyjazdu do Gangjin również nie planowałam. To, że tu jestem to czysty przypadek, miejsce to znałam tylko z nazwy. Chociaż jestem gorliwą i „praktykującą” couchsurferką, tym razem postanowiłam, że część czasu w Korei spędzę działając w ramach wymiany workaway. Dlaczego? Nie chciałam rezygnować z pracy aż na 30 dni i miałam ochotę dłużej posiedzieć w jednym miejscu („dłużej” to za dużo powiedziane, mówimy tylko o tygodniu). Nie kierowałam się miejscem, ale ofertą. W Gangjin zaoferowano mi oddzielny pokój z Internetem i wyżywieniem (co naprawdę robi różnicę, bo Korea jest droga, przynajmniej z perspektywy Polaka) w zamian za to, że trochę posprzątam i będę „zabawiać” mojego gospodarza rozmowami o historii i religii (akurat na ten temat przeprowadza jakieś badania). Koniec końców okazało się, że mój host musi wyjechać, więc zobaczyłam go przelotnie, gdy odebrał mnie z dworca i zostawił mi klucze, spiesząc się na jakiś rodzinny wyjazd. Podsumowując moja wiedza na temat historii i religii (która pewnie i tak nie byłaby na jakimś rewelacyjnym poziomie) nigdy nie została spożytkowana.

 

 

I tak trafiłam z Gangjin. Nikogo z moich znajomych to nie zdziwiło. Natomiast nadziwić nie mogą się Koreańczycy, zaczynając od mojego kolegi z Daejeon, który robił wszystko, żeby mnie do tego miejsca zniechęcić (bo tam porywają, bo trzymają niewolników, bo popierają Koreę Północną – chyba nie muszę dodawać, że nic z tych rzeczy się nie potwierdziło). Nawet zapoznany w autobusie nauczyciel angielskiego całą drogę zastanawiał się, czemu jadę akurat to Gangjin (choć sam tam mieszka). Prawda, trafiłam tu przypadkiem, ale mogę szczerze przyznać, że Gangjin mi się podoba. Oczywiście to tylko miasteczko w porównaniu z Daejeon czy Seulem, gdzie lądowałam. Jednak dla mnie wszystkie duże miasta są podobne, to małe miejscowości zdradzają prawdziwe oblicze danego kraju.

 

 

 

 Gangjin zauroczyło mnie z wielu powodów. Otacza je las, gdzie nie brakuje ścieżek o różnym stopniu trudności oraz grobów, które dla mnie, osoby z zachodu, wyglądają naprawdę ciekawie. Podobają mi się także tradycyjne budowle i dyskotekowe kościoły (w Korei nie brakuje kościołów chrześcijańskich, które z niewiadomych dla mnie powodów są wyposażone w neony, gdyby nie krzyż można by pomyśleć, że mija się klub nocny). Urzekają też dekoracje z ceramiki i dbałość o szczegóły (na przykład żywopłoty wycięte tak, aby przypominały słynne lokalne wyroby ceramiczne). Jednak miejsce, które naprawdę chwyciło mnie za serce to Gangjin Bay Eco Park. Miasto miastem, ale natura jest mi po prostu bliższa.

 

Zaskakująco, Eco Park znajduje się zaledwie kilka kilometrów od centrum Gangjin (ja tą odległość pokonałam pieszo). Niestety, oprócz kierunkowskazów w języku angielskim, wszystkie pozostałe informacje udostępniono wyłącznie w języku koreańskim (co gorsze, nie znalazłam żadnych informacji o tym miejscu w sieci, a przynajmniej w wersji anglojęzycznej). Najpierw zachwyca widok wzgórz i wody, ale wystarczy wychylić się za barierkę platformy (dostępnych jest kilka tras), aby zobaczyć, co wyróżnia to miejsce. Ze względu na dość małą liczbę odwiedzających zwierzęta czują się tu swobodnie. Czaplom zdarza się przycupnąć na balustradzie. Kraby z dużym wigorem przemieszczały się po błocie (akurat te zwierzaki mnie trochę przerażają, wiec cieszyłam się, że jestem na pomoście). Jednak największym zaskoczeniem okazały się dla mnie poskoczki mułowe. Oczywiście, jestem mądra po fakcie. Nie wiedziałam na początku, co to za zwierzęta, bo niby ryba, ale na powierzchni i do tego te czołganie się. Były ich całe setki i spędziłam dość dużo czasu obserwując ich zapasy w błocie. A na koniec trafiła mi się wydra.

 

Eco Park w Gangjin to idealne miejsce dla kogoś, kto lubi kontemplować przyrodę (tak jak ja). Do wyboru mamy kilka tras, na każdej można natrafić na inne gatunki ptaków czy inne stworzonka. Poza tym sam spacer pomiędzy bujną zieloną roślinnością, to już coś. Jedna ze ścieżek prowadzi do mostu z punktem obserwacyjnym, z którego naprawdę dobrze widać całość. Poza tym nie brakuje miejsc, gdzie można usiąść (często zadaszonych). I warto dodać, że organizatorzy pomyśleli też o toalecie (co w gruncie rzeczy jest ważne i traktowane poważnie w całej Korei). Dookoła parku przebiega również ścieżka rowerowa. Być może Gangjin Bay Eco Park nie jest miejscem dla poszukiwaczy mocnych wrażeń, ale gwarantuję wam, że naprawdę można się tam wyciszyć.    

Czeka mnie jeszcze kilka dni w Gangjin i możliwe, że Eco Park straci pozycję mojego ulubionego miejsca w okolicy. Jednak nie zapomnę, że to właśnie tu zobaczyłam swojego pierwszego poskoczka mułowego (oraz największe i najbardziej tandetne sztuczne łabędzie, których fotografię załączam jako dowód w sprawie). 

Bez chińskiej metki
10 czerwca 2019, 12:12

Hej! Jestem Aga i witam Was na moim blogu.

Na samym początku powinnam chyba uściślić, że nie mam awersji do Chin, mieszkałam tam przez rok, uczyłam ponad 700 chińskich maluchów (zresztą "staruchy" też się zdarzały) i możliwe, że jeszcze wrócę w tamte strony. Tytułowa "chińska metka" symbolizuje dla mnie taniość, słabą jakość i jednorazowość. Żyjemy w czasach, w których trwałość i unikalność to luksu i nie każdego na ten luksus stać. Ubrania z sieciówek, jedzenie na wynos i picie kawy ze znajomymi na facebooku zamiast szczerzej rozmowy na żywo - tak rozumiem życie pod szyldem chińskiej metki. Ja jestem na to zbyt staroświecka i sentymentalna. Staram się żyć świadomie i choć w mojej szafie na pewno znaleźlibyście ciuchy "made in China" (wszystkie nabyte w secondhandzie), nie gonię za modą, nie spełniam cudzych oczekiwań i słucham tego, co podpowiada mi serce (ryzykowna taktyka). Tyle się napisałam, a właściwie nadal nic o mnie nie wiecie, a więc tak w skrócie: jestem podróżniczką i couchsurferką z dziesięcioletnim stażem, 4 lat jestem weganką (wcześniej przez 20 lat byłam wegetarianką), podoba mi się ruch zero waste, wiele rozwiązań na stałe wprowadziłam do mojego życia, ale daleko mi do Bea Johnson, kocham muzykę, zazwyczaj mocniejszą i niekoniecznie pozytywną i niezmiennie trwam w przekonaniu, że winyle brzmią lepiej niż jakieś tam mp3, gotuję dużo i często, najbardziej lubię gotować dla innych, jestem beznadziejnie zakochana w Finlandii, jeśli nie jestem w podróży istnieją duże szanse, że jestem w Finlandii, piszę listy, w ilościach masowych, mogłabym nie schodzić z roweru, chyba, że akurat czytam (często literaturę grozy, ale moją literacką miłością jest Jack London), uwielbiam DIY zaczynając od kosmetyków a na biżuterii kończąc, jestem nauczycielką z powołania i tłumaczką (też z powołania). Na tym blogu chcę dzielić się z Wami tym, co przyprawia mnie o szybsze bicie serca, emocjonuje czy zastanawia. Miłego czytania