19 czerwca 2019, 16:26
Szczerze mówiąc (a raczej pisząc) planowałam opisać wam moje ulubione miejsca w Gangjin, kiedy nagle dowiedziałam się, że zaproszono mnie na koreańskie wesele. Wesel nie lubię, ale zapewniono mnie, że impreza skończy się szybko i że nie zabraknie piwa. Poza tym ile razy w życiu będę mieć okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu – istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy. Dobrze, że przezornie zapakowałam do plecaka obcasy (podejrzewam, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy założę je podczas tego wyjazdu). Wesele zaplanowano na samo południe i mimo ulewy ruszyliśmy w drogę. Jedno jest pewne, koreańskie śluby mają mało wspólnego z tym, co preferujemy w Polsce!
Przede wszystkim wesela organizuje się tu masowo, jeden po drugim. Podejrzewam, że goście często mylą imprezy – taka jest rotacja. Przed wejściem powitał nas ołtarzyk z fotografiami pary (gdy wychodziliśmy z sali ze zdjęć patrzyli już na nas inni nowożeńcy), a w sali olbrzymi ekran z przesłodkimi ujęciami i napisami po angielsku („słudzy miłości”, „opętani wiecznym uczuciem”, „on już nigdy jej nie opuści”). Nie mam pojęcia, czemu zdecydowano się na angielski, po trzech tygodniach w Korei mogę stwierdzić, że mało kto się nim swobodnie posługuje. Widać taka moda. Rodzice i młodzi pojawili się na wybiegu w samo południe. Potem poszło błyskawicznie. DJ zapowiedział rodziców, potem młodego, młoda dotarła na końcu, a ze względu na rozmiar jej sukni z tyłu wlokła się pani z obsługi, której jedynym zadaniem było noszenie trenu.
Sama przysięga trwała może z minutę. Potem młodzi podziękowali rodzicom. Po podziękowaniach nadszedł czas na podziwianie sesji ślubnej pary młodej, która ewidentnie odbyła się wcześniej, panna młoda miała na sobie z pięć różnych sukni. Powiem wprost – i zdjęcia i filmy prezentowały się nieco tandetnie, ale biorę też pod uwagę to, że nie jestem komercyjną romantyczką moje wrażenia są w rzeczy samej subiektywne. Na koniec koledzy z pracy odtańczyli taniec z teledysku PSY (tak, to ten od „Gangan Style”), a przyjaciel panny młodej zaśpiewał jakąś rzewną balladę. Po tym młodzi opuścili salę. Tak, wesele trwało równo 15 minut!
Teraz na pewno łapiecie się za głowy – gdzie jedzenie, gdzie tańce. Uspokoję was, jedzenia nie zabrakło, ale pary młodej już więcej nie zobaczyłam. Przed całą imprezą goście musieli przekazać koperty z pieniędzmi. Koperty są opisane, odhacza się je na liście obecnych. Nie ma więc szans, aby jakiś wujek Marian wymigał się od płacenia. Po przekazaniu koperty otrzymuje się voucher, który potem pokazuje się w restauracji. Nie ma gier ani tańców. Tu się po prostu je. Muszę przyznać, że wybór jedzenia był imponujący. Jako weganka mogłam spróbować może z 20% potraw, a i tak opuściłam lokal z opiętą sukienką. Do tego nie zabrakło lodówek z piwem i soju (koreańską wódką). Mało kto się integrował, chyba, że ludzie po prostu przyszli tu razem. Na sali przewidziano stolik dla młodych, którzy jednak nigdy się nie pojawili, bo pojechali na kolejną sesję zdjęciową.
Jak oceniam to wydarzenie? Nie było źle. Już po godzinie mieliśmy to za sobą. Niestety, panna młoda nie zdecydowała się na tradycyjny koreański strój (taki, jaki miały na sobie matki nowożeńców). Mimo wszystkich tych sesji i filmików ślub nie wydawał mi się, aż tak romantyczny. Młodzi wyglądali idealnie, ale emocji mało. Szkoda też, że weselnicy się nie integrowali. Z drugiej strony sytuacja jest jasna – wiadomo ile trzeba dać, nie ma problemów z niechcianymi prezentami. Wizualnie cała impreza prezentowała się bardzo dobrze. Właściwie może i dobrze, że pijana ciocia Danuta nie rozgniatała tyłkiem balonów, a kuzyn Jurek nie obłapywał uciekających od niego kuzynek. Koreańskie serduszka mogłyby tego nie przetrzymać.